Spodziewałem się broszurki, a dostałem cegłę. Rex vinorum Romana Marcinka to najobszerniejsza i najlepiej udokumentowana książka o historii węgierskiego wina w Polsce, jaka dotąd powstała.
Na początku ostrzeżenie: szybko przeczytać się tego nie da. Tomisko jest nie tylko opasłe (471 stron) i złożone drobnym drukiem, ale też dosłownie naszpikowane informacjami, danymi i cytatami ze źródeł (1611 przypisów bibliograficznych!). Poza tym układ dzieła (co stanowi chyba jedyną jego wadę) jest nie bardzo wiadomo jaki: rzeczowy, czy chronologiczny, a autor co i raz to brnie w (przeważnie ciekawe, acz chyba nie zawsze potrzebne) dygresje: osobowe, rodowodowe, czy nawet krajobrazowo-geograficzne. Wszystko to sprawia, iż lektura przypomina raczej niespieszny spacer zakosami po lesie niż bieg po linii prostej od startu do mety – trzeba mieć i czas, i cierpliwość. Warto!
By zacząć od rzeczy fundamentalnych: Rex vinorum daje odpowiedź na pytanie, skąd tak szalona kariera węgrzyna w Polsce i kiedy się ona zaczęła. Oczywista, pierwszym powodem była bliskość madziarskich winnic. A drugim – odwieczne związki polskich i węgierskich władców: nasi monarchowie przejmowali zwyczaje konsumpcyjne od swych kolegów po berle, potem rozpowszechniały się one wśród dworzan, od nich z kolei małpowała arystokracja itd. – aż do szaraczkowej szlachty. Owe „związki” to były przeważnie małżeństwa. Zaczęło się od Bolesława Chrobrego, którego drugą żoną była anonimowa węgierska księżniczka (być może córka Gejzy, księcia Węgier). Daleko od niej słynniejsza Kinga, córka Beli IV, a żona Bolesława Wstydliwego z pewnością piła i lubiła wino – ślady tego przetrwały w licznych legendach, choćby tej zapisanej przez Piotra Skargę: „Kiedy Tatarzy oblegli ją w refugium zamku pienińskiego, w oblężeniu Kinga, gdy jej wina nie stało, które z wodą pijała, nic innego pić nie mogąc, dwaj młodzieńcy dwie flasze wina przynieśli do zamku, których wnet znaleźć i widzieć nie można było. Bez wątpienia aniołowie [to] byli”. Bez wątpienia (już serio) można także założyć, że Kinga – co logiczne – pozyskiwała ulubiony trunek ze swej ojczyzny. Miles Lambert-Gócs, którego Marcinek cytuje, stawia hipotezę, że eksport węgierskiego wina do Polski po raz pierwszy znacząco wzrósł za panowania Ludwika Węgierskiego (1370-1382) – po prostu dlatego, że Ludwik był w l. 1370-1382 władcą i Polski, i Węgier jednocześnie. Węgrzyna uwielbiał też i lansował na dworze Zygmunt Stary, który „rozsmakował się [w nim] na dworze swojego brata, króla Węgier Władysława, gdzie przebywał w latach 1498-1501”. Interesujące, że królowa Bona nie podzielała tych upodobań – wolała wina włoskie i polskie (m.in. wytwarzane z włoskich szczepów, które specjalnie sprowadzała).
Mówiąc dziś „wino węgierskie” przeważnie mamy na myśli Tokaj, Eger, czasami Balaton, ewentualnie Somló czy Villány; wydaje nam się również, że i przed kilkuset laty trunki przywożono nad Wisłę z tych właśnie regionów. A wcale nie – do połowy XVI w. głównym źródłem zaopatrzenia były okolice miasta Szerém, założonego przez Rzymian jako Sirmium – obecnie to Sremska Mitrovica w Serbii. Stamtąd też ma pochodzić tradycja wyrobu win z późnego zbioru oraz ze zrodzynkowanych, zarażonych szlachetną pleśnią winogron, macerowanych w moszczu lub młodym winie – czyli współczesnego aszú. Tokaj przejął tę technologię w II połowie XVI w., gdy Szerém dostał się pod okupację turecką i wielu winiarskich fachowców uciekło na północ kraju. XVI wiek to także początek panowania na Węgrzech Habsburgów, którzy w podległych im krajach promowali wina austriackie, a węgierskie tępili za pomocą wysokich ceł. Trzeba pamiętać, że w tych czasach rodzina ta rządziła połową Europy, w tym rejonami, których teraz nikt z nimi nie kojarzy – np. aż do 1792 r. habsburskie były Niderlandy Austriackie, czyli dzisiejsza Belgia. Nic więc dziwnego, że madziarscy kupcy winni skoncentrowali się na kraju bratanków. Apogeum importu nastąpiło w I połowie XVIII w. – przywieziono wtedy do Polski 20 tys. beczek, czyli 3-3,5 mln litrów wina. Nawiasem mówiąc, winiarska wojna Węgier z Austrią trwała jeszcze długo. Marcinek podkreśla wielką rolę naszej nacji w udoskonalaniu tokajskich nektarów. To właśnie Polacy nauczyli Węgrów siarkować wino (wcześniej w celu konserwacji brutalnie je pasteryzowano); technika ta pojawiła się w Niemczech w XV w., w Polsce i na Węgrzech w XVI, a np. w Bordeaux dopiero w połowie XVIII wieku.
Polska stała się również największą na świecie dojrzewalnią starych tokajów i tak naprawdę to dzięki nam świat dowiedział się, że najlepszy słodki tokaj, to tokaj stary. Doszło do tego, że wiekowe trunki najwyższej jakości można było dostać wyłącznie nad Wisłą. W roku 1744 marszałek Paweł Karol Sanguszko, wybierając się na Węgry zabrał ze sobą węgrzyny z własnych piwnic, gdyż te z tokajskich go nie zadowalały.
W Rex vinorum nie brak rzeczy typowo winiarskich. Dowiadujemy się np., że w latach 1780. było coś takiego jak tokaj aszü 12-puttonowy (zwany też rex eszencia), a niejaki Janos Dercsényi pracował nad aszú o kolorze czarnym; że nazwa szczepu furmint pochodzi z łaciny (forment = suszone grona), albo że rocznik 1899 był tragiczny z powodu klęski urodzaju jagód aszú – wina praktycznie nie zrobiono, a szlachetnie spleśniałymi rodzynkami karmiono świnie (swoją drogą, dałbym wiele, by spróbować karkówki z tak wykarmionej mangalicy).
Książka to także skarbnica obyczajowych ciekawostek. Zupełnie nieprawdopodobna jest historia Drughetów, winiarskich przemytników, którzy na początku XVII w. przemienili dzisiejsze polsko-słowacko-ukraińskie pogranicze w coś w rodzaju dziejącego się na żywo filmu płaszcza i szpady – z pościgami, potyczkami, zajazdami, Rusinami najmowanymi do przewożenia kontrabandy na koniach w specjalnych małych beczułkach, z wynajętymi do zwalczania konkurencji zbójami, fałszywymi monetami bitymi na zamku Jasenov i tajemniczymi lochami pełnymi przemyconego wina i skarbów.
Dla fanatyków jest cały rozdział o cłach i podatkach (W cuglach prawa). Wynika z niego, że staropolskie przepisy były równie mętne i skomplikowane jak dzisiejsze, a łapówkarstwo kwitło – np. w połowie XVIII w. zmiana kwalifikacji aszú na zwykłe wino „ordynaryjne”, znacznie niżej otaksowane, kosztowała 70 tynfów (plus 5 dla strażnika „żeby się odwrócił”). Funkcjonariusze często też przywłaszczali sobie clone trunki: „Każdy gatunek wina próbowany być musiał – dla sprawiedliwej wyceny – przez podwojewodziego. Podobne uprawnienia mieli celnicy. Rodziło to spory. Sam Batory musiał mediować, gdy celnicy starosty bieckiego Mikołaja Ligęzy zabrali 8 wiader wina wiezionych na własny użytek przez starostę ojcowskiego Stanisława Płazę (1581)”. Tu warto dodać, że „wiadro” to 80 kwart, czyli około 75 litrów wina – było więc o co się bić.
Boom na węgierskie wina skończył się wraz z naszą niepodległością. Wiek XVIII wymazał z mapy Europy nie tylko Polskę, ale też stare, tradycyjne szlaki handlowe, gospodarka podupadła, a ludzie zbiednieli –XIX wiek to raczej czas wyprzedaży starych roczników po przodkach (o czym donosił w ogłoszeniach np. krakowski dziennik Czas), a nie szalonych zakupów. Dziennikarz i pisarz Franciszek Salezy Dmochowski (1801-1871) konstatował z żalem: „Wesele prapradziada trwało tydzień, wyszło wina beczek 10; pradziada 5 dni, beczek wina 7; dziada 3 dni, wina 100 butelek; na weselu syna było tylko wieczorem szampańskie, przy cukrowej kolacyi; ostatnio w modzie zaślubiny incognito; wyszło herbaty 12 filiżanek”. Mimo tego ogólnego kolapsu, gdzieniegdzie świeciły jeszcze gwiazdy – jak choćby legendarna Winiarnia Fukiera z największą i najwspanialszą kolekcją tokajów na świecie, działająca od 1805 r. na Rynku Starego Miasta w Warszawie. Absolutny kres świetności węgrzynów i w Polsce, i w ich ojczyźnie spowodowali dopiero Hitler i Stalin. Na szczęście dziś owa świetność się odradza. Korzystajmy z tego skwapliwie: pijmy węgrzyny i czytajmy o nich!
Roman Marcinek, Rex vinorum. Z dziejów węgrzyna w dawnej Polsce, Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, Warszawa 2015, s. 471