Jeśli akurat macie chandrę, albo po prostu chcecie totalnie się wyluzować, dam wam dobrą radę: usiądźcie wygodnie w fotelu, otwórzcie dobrą butelkę i poczytajcie sobie romans z winem w tle. Ubaw gwarantowany!
Rebecca Winters to królowa amerykańskiego romansu. Napisała ponad 70 książek popularnych na całym świecie. Jedna z nich, Having the Frenchman’s Baby (pol. W cieniu winnic) z 2006 r. traktuje o płomiennym romansie francuskiego winiarza Luciena (Luca) Chartiera z londyńską sommelierką Rachel Valentine i wynikających z tego perturbacjach. Tłem rozdzierających serce wydarzeń jest Alzacja – tamtejsze winnice i urokliwe miasteczka.
W cieniu winnic to nie romans artystyczny (jak choćby Rachatłukum Wolkersa, albo Mysza i Niedźwiedź Matkowskiego, czy Pako i Chudzinka Pieczula) tylko porządnie zrobiony produkcyjniak. Mamy tu więc zestaw typowych i koniecznych dla tego gatunku elementów. On (znaczy się Luc) jest w oczywisty sposób przystojny (śniady, długowłosy, opalony, dołek w brodzie), dobrze ubrany (w zasadzie wszystko ma jedwabne, poszczególne części garderoby różnią się jedynie kolorem – koszule są czarne, a marynarki jasnoszare), pewny siebie i odrobinę bezczelny. Wozi się srebrnym maserati. Ona też jest piękna, ale z kolei w nieoczywisty sposób (czarne włosy i „nieopisanie błękitne” oczy).
Rachel zarabia na życie jako piwniczna w sieci luksusowych londyńskich restauracji Bella Lucia, należących do jej rodziny. Rodzina jest trochę wredna (tatuś), a trochę fajna (dziadek William); mamusia nie żyje. U Luca podobnie, z tym że akurat tatuś nie żyje, mamusia jest wredna, a siostra Giselle fajna.
Rachel przybywa do Alzacji niby to szukać nowych win, lecz tak naprawdę na polecenie dziadka Williama, który pragnie odnaleźć starego kolegę z wojny (jakby nie mógł przez biuro adresowe, albo przez fejsa). Tam poznaje Luciena (Rachel, nie dziadek) – no i się zaczyna. Oboje ich trafia piorun. Na swój widok omdlewają, trzęsą im się ręce, a jej nawet „pulsuje w uszach”. Wiadomo, że są sobie Przeznaczeni, ale Spełnienie nie może przyjść od razu, bowiem serce winiarza skrywa Mroczną Tajemnicę: jego była żona Paulette od trzech lat leży w śpiączce i Luc ma dylemat: odłączyć ją od aparatury, czy nie.
Tyle schemat. Wartością dodaną jest wino i zaprawdę rozkosznie obserwować jak autorka po mistrzowsku posługuje się nim, żeby było jeszcze bardziej rzewnie.
Siedziba Domaine Chartier et Fils to nie jakiś tam zwykły budynek z ubłoconym traktorem na podwórku, ale rzecz jasna „XV-wieczny klasztor”, który „należy do rodziny Chartier od pokoleń”. Oczywiście gmach jest „wspaniały” i Rachel „nie może pozbyć się wrażenia, że za chwilę w jednym z gotyckich okien ujrzy baśniową księżniczkę”. Luc „porusza się ze specyficzną lekkością człowieka całkowicie związanego z naturą”, a wino i wszystko, co się z nim wiąże, to czysta magia (Rachel marzy: „A gdyby tak znalazła jakiś domek z niewielką winnicą, w którym napisze książkę o magii wina?”).
Winters nie przepuszcza nawet zwykłej tablicy edukacyjnej, jakich pełno we wszystkich winiarniach: „Na ścianie w piwnicy wisiała wielka plansza objaśniająca laikom proces produkcji wina. – Fascynujące – zachwycała się Rachel. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam”.
Pośród romantycznych gadżetów jest także dzban weselny, rzekomo z XIV wieku. „– Kiedy jakiś Chartier – opowiada rozkochany Alzatczyk – spotyka wybrankę swego serca, nalewa do tego dzbana ulubione wino. Oboje piją z niego, a on ślubuje jej wierność aż do śmierci”. Oczywiście, niczym Wesoły Romek w Misiu, muszą pojawić się starożytni Rzymianie (Luc do Rachel: „– Czy pani wie, że dzikie winogrona rosły tu, zanim te tereny zostały zasiedlone przez Rzymian?”).
Niektóre pomysły fabularne ocierają się już o pastisz, czy nawet parodię. Bohaterowie pierwszy raz idą do łóżka podczas burzy, a wcześniej pracowicie podwiązują pędy winorośli, żeby nawałnica ich nie zniszczyła. Rachel wyznaje Lucowi, że zafascynowała się winem, kiedy poznała włoskiego winiarza, który nie dość, że niewidomy, to jeszcze jeździł na wózku – klimat jakby żywcem wyjęty z Blues Brothers.
Sommelierka niby się zna („Fascynowało ją wszystko, co wiązało się z produkcją wina, począwszy od właściwości gleby, stopnia nasłonecznienia i ilości opadów, po te wszystkie mikroelementy [??? – ŁK], których kombinacja decydowała o smaku najlepszych win”), ale czasem udowadnia coś wręcz przeciwnego. Na przykład, kiedy je kolację w hotelu i kelnerka przynosi zamówione pinot gris, Rachel robi coś absolutnie wbrew etykiecie, a mianowicie ZABIERA jej flaszkę i SAMA ją otwiera, po czym (znów SAMA) nalewa sobie do kieliszka i pije.
Albo taka scenka. Rachel i Luc oglądają kwitnącą winorośl. Luc (trzeba przyznać – facet ma tupet – to pierwsza randka) podsuwa Rachel pod nos garść alzackiej gleby i wali: – Jak z nasienia, które mężczyzna zasiewa w łonie kobiety, rodzi się boskie życie, tak nasiona szczepu rieslinga znajdują schronienie w tej szczególnej mieszance gleby, jakiej nie znajdziesz nigdzie indziej. Rachel powinna odpalić: – Ha, ha, ha, a to dobre! Przecież winorośl rozmnaża się nie z nasion, tylko ze szczepek. Potomstwo z nasion nie byłoby identyczne z rodzicami. Miałoby inne cechy użytkowe. Czyż nie tak, monsieur?
Ale niestety. Narrator mówi: „Spodobało jej się to porównanie”.
O W cieniu winnic mógłbym jeszcze długo (świetne np. są dialogi i monologi wewnętrzne bohaterów („Dopiero pośród winorośli można odnaleźć prawdziwy raj”; „Alzacja to jedna z największych tajemnic świata” itp.), lecz nie chcę odbierać wam przyjemności lektury.
A gdybyście po tych 154 stronach jeszcze nie mieli dość, to wiedzcie, że czeka na was saga Winnica Ashtonów, pisana przez różnych autorów i licząca kilkanaście części. Zaopatrzcie się w nią zawczasu i – kiedy nadejdzie chandra – nie zawahajcie się jej użyć!
Rebecca Winters, W cieniu winnic, tłum. Jan Piekarczyk, Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises, Warszawa 2008, s. 154