Jeśli lubicie film, wino (wiadomo!), wieś oraz pisane z przymrużeniem oka rodzinne historie, mam dla was coś, co na pewno wam się spodoba.
Scenarzyści – choćby nie wiem jak się wysilali – zawsze pozostają w cieniu reżyserów, czy nawet autorów muzyki filmowej. Jest tak niezależnie od poziomu i sławy dzieł, które tworzą. Nie inaczej i w tym przypadku. Gdy powiemy „Jean-Claude Carrière”, wiele osób stwierdzi „Nie kojarzę”; ale gdy dodamy, że facet napisał scenariusze Dyskretnego uroku burżuazji i Mrocznego przedmiotu pożądania Buñuela, Odlotu Formana, czy Dantona i Biesów Wajdy, wszyscy zakrzykną „Oczywiście!”.
Carrière wydał też kilkadziesiąt książek. Jedną z nich jest autobiografia Szorstkie wino z 2000 r. Autobiografia dość osobliwa, bo dotycząca wyłącznie dzieciństwa, od narodzin autora (1931 r.) do roku 1945. Tytuł odnosi się do niedojrzałego młodego wina: „W listopadzie winiarze zlewali nowe wino. Były to czasy, kiedy każdy winiarz wyrabiał inne. Wieczorami zapraszali się wzajemnie do domów i próbowali swoje wina, pogryzając pierwsze w sezonie kasztany. Takie wino nazywano »szorstkim«. Nie do końca sfermentowane, miało w sobie jakieś dziecinne nieokrzesanie, nieco chropowatą piankę, meszek, pod językiem zostawiało coś, co nie miało długo przetrwać, coś niewykończonego, przemijającego, jakby ten winny noworodek krył się jeszcze przez chwilę przed zgiełkiem świata. (…) To na pamiątkę tego szorstkiego wina i młodego chłopca, który je próbował maczając w nim wargi, napisana została ta książka”.
Tłem opowieści jest Colombières-sur-Orb, wioska w Langwedocji, u stóp góry Caroux oraz jej najbliższe okolice. Carrière jest synem średniozamożnych rolników i winiarzy. Winu poświęca dwa rozdziały; to raptem kilka stron, ale bardzo ciekawych, bo napisanych z perspektywy kogoś, kto od małego obserwował winiarski krajobraz regionu, kto także znał jego przeszłość z pierwszej ręki – z opowiadań rodziców, dziadków czy starszych sąsiadów.
Pierwszym przewrotem było pojawienie się w r. 1860 kolei. Wcześniej rolnicy uprawiali winorośl i robili wino na własne potrzeby – z czego chcieli i jak chcieli. Pociąg (przejeżdżający przez wioskę dwa razy dziennie) ułatwił handel i wielu amatorów przeszło na zawodowstwo, czy półzawodowstwo. Wywołało to rewolucję: „Z pojawieniem się kolei trzeba było raptownie zmienić tryb życia, porzucić stare plantacje, w niektórych wypadkach karczować a nawet głęboko przekopać ziemię, skomponować na nowo winnicę przez dobranie dozwolonych szczepów, produkować więcej, dużo więcej niż można było spożyć na miejscu, budować piwnice, szukać nieznanych rynków, nawiązywać stosunki z pośrednikami. Działo się to w XIX wieku i było czymś w rodzaju wstrząsu, który dokonał się w kilka dziesięcioleci”.
Przewrotem drugim była epidemia filoksery, która pojawiła się w Langwedocji około roku 1867. Winiarze jednak sprawnie sobie z nią poradzili, a niektórzy nawet dodatkowo zyskali, handlując amerykańskimi podkładkami.
Carrière wspomina o ówczesnych realiach ekonomicznych: „W dobrych latach, kiedy zbiory były wystarczające, a poziom alkoholu w winie wysoki [kupcy płacili tym lepiej, im więcej go było – przyp. ŁK], ojciec utrzymywał rodzinę z samych pieniędzy zarobionych na winie, czyli z jednego hektara ziemi, co dziś wydaje się nieprawdopodobne”. Nie dość na tym: rodzina nie tylko się utrzymywała, ale też mogła sobie pozwolić na „luksusy” – radio, a nawet używany samochód marki Rosengart, co jeszcze dla poprzedniego pokolenia stanowiło zupełną abstrakcję. Opisywane w książce czasy były dobre – 30 lat wcześniej klęska urodzaju i to, że wszyscy nagle zaczęli robić wino na sprzedaż, doprowadziła do nadprodukcji i drastycznego spadku cen. W 1907 r. miał miejsce słynny bunt langwedockich winiarzy – z kilkusettysięcznymi demonstracjami (wojsko strzelało do tłumu, zabijając kilka osób), podpaleniem komendy policji w Perpignan, aresztowaniami przywódców rewolty i negocjacjami z francuskim rządem. Starcy z Colombières-sur-Orb wspominali, jak to przedstawiciel winiarzy Marcelin Albert „został przyjęty i okantowany przez Clemenceau, który dał mu trochę pieniędzy, by miał na pociąg powrotny” [kant polegał na tym, że premier Goerges Clemenceau dał Albertowi te pieniądze, a potem zasugerował w wywiadzie prasowym, że po prostu wręczył mu łapówkę za uciszenie demonstrantów; w rezultacie Albert omal nie został zlinczowany przez swych towarzyszy i musiał skryć się w Algierii – przyp. ŁK].
Handel winem był nowoczesny, ale jego produkcja – bardzo tradycyjna. Winobraniem wszyscy byli totalnie zakręceni. Do tego stopnia, że sekretarz merostwa, sam także winiarz, wpisał w metrykę urodzenia Jean-Claude’a złą datę: zamiast 17. – 19. września.
Pracowali wszyscy – nawet starcy i dzieci; sąsiedzi i krewni wzajemnie sobie pomagali. „Dzień pracy zaczynał się bardzo wcześnie rano, o świcie, pierwszą przerwę, na śniadanie, robiono o dziewiątej, drugą, na obiad, w południe”. Zadaniem dzieciaków, takich jak Jean-Claude, było odcinanie kiści sekatorem i ugniatanie ich drewnianą maczugą w kubłach. Winogrona z kubłów wrzucano do wielkich drewnianych kadzi i – co dziś wydaje się dziwne – także je ubijano: chodziło o to, by w jednej kadzi zmieściło się jak najwięcej, bo transport był trudny i żmudny – odbywał się na barkach robotników i na konnych wozach: „Kiedy chłopcy mieli dwanaście lub trzynaście lat i byli dość silni, delegowano ich razem z mężczyznami do semaliés. Były to drewniane belki długości dwóch metrów, zaopatrzone pośrodku w metalowy pierścień. Wsuwało się w pierścień uchwyty kadzi i dwóch mężczyzn ją unosiło (dobrze ugnieciona ważyła od osiemdziesięciu do stu kilo) i niosło do wozu. (…) Trzeba było czasem nieść taką kadź na odległość dwustu metrów. (…) [Mężczyźni] załadowywali wóz zależnie od tego, jaką drogę koń miał do przejścia, ustawiając czasem dziesięć kadzi (czyli tonę winogron), czasem, kiedy trzeba było jechać pod górę, tylko osiem. (…) Na konia czekała wieczorem podwójna porcja owsa”. Gotowe młode wino „starano się sprzedać w miarę szybko, najczęściej kupcowi z Poujol, zachowując jedną lub dwie beczki, co zdawało się niezbędne dla konsumpcji całorocznej, nawet z pewnym zapasem”. I kolejne zaskoczenie: „Ponieważ kontrole pochodzenia wina były wówczas niezbyt staranne, dość często widywało się cysterny z rejestracją z okolic Bordeaux czy z Beaujolais, pompujące wino wprost z naszych kuf. Byłem dzieckiem, kiedy wielkie wrażenie zrobiła na mnie jedna z tych cystern, czerwona. Kiedy odjechała, długo patrzyłem w ślad za nią, jak mi powiedziano – aż do przełęczy Saint-Martin i przez kilka tygodni trwałem w mocnym postanowieniu, by zostać kiedyś kierowcą czerwonej ciężarówki”.
Jako się rzekło, Szorstkie wino jest nie tylko o winie, lecz przede wszystkim o życiu na langwedockiej wsi w międzywojniu. Ci z was, którzy też wychowali się na wsi, w latach, powiedzmy 1970., czy wcześniej, z zaskoczeniem stwierdzą, jak bardzo ta wieś langwedocka podobna jest do polskiej, o 30 czy 40 lat późniejszej. Ja przynajmniej miałem nieodparte wrażenie, że życie Carrière’a tam i moje w l. 1970. i na początku 1980. na Pogórzu Ciężkowickim (róg Beskidu Niskiego) różniły się jedynie szczegółami, a ich zarysy i klimat był taki sam. Również wychowałem się w niskich górach, również pomiędzy językiem literackim, a dialektem, którym jako dzieciak biegle władałem (u mnie była to gwara sądecka, u Carrière’a – oksytańska). Poszczególne wioski również miały swoje – z sufitu wzięte – „reputacje” (Carrière pisze: „Ci z Roussas nie są szczerzy, nie można im ufać. Ci z Colombières-le-Haut to pyszałki. Ci z Seilhols – dzikusy. I tak dalej”). Wszędzie panowała wieczna prowizorka („Ojciec często mówił, że trzeba naprawić dren, ale nigdy nie miał czasu”). Też wybijałem kamieniami szyby w opuszczonych domostwach i też musiałem – pod groźbą kar cielesnych – przepraszać właścicieli ze łzami w oczach. Ramy drewnianych okien podczas mocnego deszczu także pęczniały i przesiąkały, a pod nieszczelne drzwi – aby walczyć z zimnem – kładło się zrolowane ręczniki lub szmaty. „Przy każdej burzy zalecało się »wyłączyć światło«”. Trzeba było oszczędzać prąd. „Wychodząc z pokoju, nawet na krótką chwilę musiałem gasić światło i zachowałem ten nawyk na całe życie. (…) Zdarza mi się je niepostrzeżenie gasić, nawet w obcych domach. To silniejsze ode mnie”. Iskry, które leciały do komina to były „duszyczki” (Carrière’wi mówiła tak mama, mnie – stara ciotka mamy). Też dorabiałem do kieszonkowego, susząc królicze skórki na drewnianych trójnogach i potem sprzedając je miejscowemu handlarzowi. Moi wujkowie i sąsiedzi również z upodobaniem parodiowali innych mieszkańców. Również przyjeżdżali Cyganie (u Carrière’a zwani „karakami”), a mnie straszono, że jak będę niegrzeczny, to mnie im oddadzą. Też umiem orać pługiem zaprzężonym w konia, ale też tylko „pod warunkiem, że znajdę konia, który potrafi to robić”. Tak samo jak autora Szorstkiego wina uczono mnie, że nie można za mocno naciskać ostrza dwuosobowej piły („Trzeba ją przyłożyć do drewna i pozwolić metalowym zębom samodzielnie znaleźć prostą drogę do nacięcia”). Również pomagałem przy świniobiciu i również musiałem topić kocięta. Nad opalaną drewnem kuchnią suszyłem grzyby nabite na gałązki tarniny i próbowałem łapać potokowe pstrągi „na rękę” – w przeciwieństwie do Carrière’a – bez większych sukcesów.
Mógłbym te podobieństwa wymieniać w nieskończoność i podejrzewam, że wielu z was również je tutaj znajdzie. A jeśli nawet nie, to i tak książka jest warta lektury. Jak pisze na okładce Marek Bieńczyk: „Jean-Claude Carrière, pisarz pierwszorzędny, wyczarował tu nie tylko opowieść rodzinną, lecz także obyczajową i historyczną” o prowincjonalnej Francji, jakiej zostało dzisiaj już tylko kawałek. Dorzucę od siebie: także opowieść miejscami cudownie komiczną. Ale – czy mówiąc o scenarzyście Dyskretnego uroku burżuazji muszę to dodawać?
Jean-Claude Carrière, Szorstkie wino, tłum. Wiktor Dłuski, Drzewo Babel, Warszawa 2017
PS Świetny przekład Wiktora Dłuskiego, znakomita redakcja i korekta (Bogna Piotrowska) oraz opracowanie graficzne (Michał Batory). Miło, że wciąż – choć coraz rzadziej – powstają książki na tym poziomie edytorskim.