Wedle makabrycznej i groteskowej zarazem antysemickiej legendy, Żydzi łapią chrześcijańskie dziecięta i wytaczają z nich krew. Jedna z wersji tej bujdy wydaje się rdzennie polska i prowadzi prosto do świata… wina.
Legenda ta dziś już raczej nie funkcjonuje, ale jeszcze całkiem niedawno była żywa – sam w rozmaitych wersjach nasłuchałem się jej w dzieciństwie, czyli w l. 1970. od ciotecznej babki (rocznik 1901). Okazuje się, że to konfabulacja stara jak świat. Joshua Trachtenberg w swym fundamentalnym dziele nt. przyczyn i form ogólnoświatowego antysemityzmu Diabeł i Żydzi, pisze, że pierwowzór opowieści wyszedł spod pióra Greka Demokritosa na przełomie IV i V w. p.n.e. Demokritos twierdził, jakoby „Żydzi raz na siedem lat łapali jakiegoś cudzoziemca, zabierali go do świątyni w Jerozolimie i składali w ofierze, krojąc jego ciało na kawałki”. Bujda na pewien czas znikła, po czym wypłynęła znów w XII wieku i – jak to bujda – z biegiem czasu była uszczegółowiana.
Wątek pozyskiwania krwi chrześcijańskich dzieci pojawia się w niej już 100 lat później – od tego czasu opowieści o rzekomych motywach sprawców, jak i o samej technologii wyciskania stale ewoluują. To, że krew musiała być dziecięca, miało uzasadnienie magiczne: w średniowieczu wierzono, że w religii, magii i rzeczach pokrewnych, np. na poły magicznej medycynie, wszystko, co nowe i niepokalane ma większą moc niż „przechodzone” (tu: obarczone grzechami, których pełno mają na sumieniu dorośli). A czemu w ogóle krew? Do czego Żydzi jej potrzebowali? Katalog wyjaśnień jest imponujący. A więc: Żydzi skrapiają nią komunię w Wielką Sobotę i tak przyrządzoną jedzą (najwcześniejsze wytłumaczenie, 1235 r.); składają w ofierze swemu bogu serca i krew chrześcijan (1272); dodają krew do macy lub potraw – tak przygotowane potrawy spożywają w święto Paschy (XIV w.); używają krwi w rytuałach czarnej magii – aby sprowadzać zarazy na bydło i ludzi (XV w.); do leczenia ran po obrzezaniu (XV w.); piją krew, bo „kiedy jej nie dostaną, śmierdzą tak strasznie, że nikt nie może przebywać w ich pobliżu” (XV w.); za pomocą krwi wywołują demony spełniające wszystkie ich życzenia (XVI w.); chłopcy żydowscy rodzą się z palcami na czole jak gdyby przyrośniętymi do skóry i tylko za pomocą krwi chrześcijańskiej można oswobodzić te palce, nie narażając życia niemowlęcia (XVI w.); Żydzi smarują krwią drzwi chrześcijańskich domów, aby ich mieszkańców nastawić przychylnie do siebie (XVIII w.); smarują drzwi własnych domów, aby odstraszyć anioła śmierci (XIX w.); Żydzi rodzą się ślepi i smarują krwią oczy swych noworodków, aby zaczęły widzieć (XIX w. – dokładnie to wyjaśnienie słyszałem od babki).
Niemniej bogaty był zestaw technik, jakimi starozakonni mieli pozyskiwać krew. W zbiorowej wyobraźni niewinne pacholę przeważnie krzyżowali, szyderczo odtwarzając mękę Jezusa – krew wypływała przez pięć „chrystusowych” ran – w dłoniach, stopach i w boku (czasem dodatkowo wiercono dziurę w głowie). W roku 1270 w Weissenburgu „oskarżono Żydów o powieszenie dziecka za stopy i otwarcie w jego ciele wszystkich tętnic, by zebrać całą krew”. Krew wlewano do szklanych naczyń lub „w torby uszczelnione woskiem”.
Na początku XVII wieku w bujdzie pojawia się novum: wieść, że Żydzi najpierw wytaczają krew z dzieci, a ich śmierć wynika dopiero z tej operacji. Skoro oprawcy zaczęli największą wagę przykładać do samej krwi, to musieli wymyślić odpowiednie urządzenie do jej szybkiego i efektywnego pozyskiwania. I tak się stało! Przy czym bardzo możliwe, że owo „urządzenie” to wynalazek polski. W tej chorej wizji dzieciaka wsadzano do beczki nabijanej od wewnątrz gwoździami i spuszczano beczkę ze wzgórza, dzięki czemu automatycznie dokonywało się tłoczenie. Trachtenberg nie wspomina o legendach z innych krajów, w których ów gadżet by występował. Opowiadała mi o nim natomiast wspomniana babka, pisze też na ten temat socjolożka Rosa Lehmann w Symbiosis and Ambivalence. Poles and Jews in a Small Galician Town – pracy o stosunkach polsko-żydowskich w l. 1946-68 w podkarpackich Jaśliskach. Według jej rozmówcy (rocznik 1972) legendy o wytłaczaniu w beczce były w okolicy powszechne jeszcze w pokoleniu jego rodziców – a używano ich głównie do straszenia niegrzecznych dzieci („Przyjdzie Żyd i wsadzi cię do beczki”). Czyli wszystko się zgadza: mój rodzinny Strzeszyn dzieli od Jaślisk 60 km, a urodziłem się również w 1972.
Jeśli uznać, że bajka o beczce ma źródło w opisywanej przez Trachtenberga zmianie technologii (najpierw krew, potem śmierć) to należy ją datować na XVII-XVIII wiek. I bingo! Właśnie z początku XVIII w. pochodzi obraz Karola de Prevota w sandomierskiej katedrze, na którym złowieszczą beczkę widać wyraźnie.
I teraz obiecany motyw winny. XVII i XVIII wiek to w Polsce czas ożywionego handlu winem węgierskim, które w owych czasach transportowano oczywiście w beczkach. Kilkanaście lat temu byłem w Muzeum Wina w Tokaju. Opowiedziano mi tam, że przewoźnicy winni dopuszczali się sprytnego oszustwa. Zdejmowali z beczki obręcz znajdującą się najbliżej denka i wiercili w drewnie malutkie dziurki. Upuszczali przez nie trochę wina, które wypijali lub sprzedawali na lewo. Żeby beczka nie przeciekała, zatykali otwór dobrze dopasowanym kołeczkiem i dodatkowo uszczelniali, np. smarując dziegciem. Ubytek ew. uzupełniali wodą. Jeżeli przewoźnik był bardzo nieuczciwy, mógł wiercić po drodze nawet kilkanaście razy, a klient nic o tym nie wiedział – dopóki nie zbił obręczy i nie odkrył śladów występku lub nie opróżnił beczki, która od środka wyglądała jak drewniany jeż.
Całkiem możliwe, że mit o beczce nabijanej gwoździami powstał wskutek tego, że ktoś kiedyś, w XVII- czy XVIII-wiecznej Polsce zobaczył taką beczkę od środka, powiązał to z powszechnie opowiadanymi antysemickimi banialukami o tłoczeniu krwi i wzbogacił je o dodatkowy element. Na tej samej zasadzie kontaminacji wizualnej powstał np. współczesny mit o dolewaniu żółci bydlęcej do piwa: ktoś zobaczył w browarze foliowe worki z gęstą, żółtozieloną, cieczą, która po spróbowaniu okazała się bardzo gorzka.
W rzeczywistości był to bardzo silnie skondensowany ekstrakt chmielowy, ale – umówmy się – jeśli jest silna potrzeba legendy, to kogo obchodzi jakaś tam rzeczywistość?
Joshua Trachtenberg, Diabeł i Żydzi. Średniowieczna koncepcja Żyda a współczesny antysemityzm, tłum. Robert Stiller, Vis-à-Vis Etiuda, Kraków 2011, s. 327
Rosa Lehmann, Symbiosis and Ambivalence. Poles and Jews in a Small Galician Town, Berghahn Books, New York 2001, s. 288