Ta książka ma prawie same wady: jest nudnawa, banalna, niewolna od błędów i pretensjonalna. A jednak jest w niej coś, co wbrew rozsądkowi nie pozwala cisnąć jej w kąt. To autentyczna, przepraszam za oklepane wyrażenie, pasja jej autora do wina i osobista o nim opowieść.
Marek Kondrat, bo o nim mowa, jest człowiekiem, któremu udało się zmienić swoje życie i to zmienić je skutecznie. Jak pisze, powrotu do aktorstwa nie planuje i wcale go ono nie korci. Swe życie zamierza poświęcić winu.
Pił je zawsze, ale naprawdę „walnęło go” w 1998 r. – miał wtedy 48 lat. Wspomina to tak: „W Bordeaux, a konkretnie dziesięć kilometrów od jego centrum, w prześlicznym pałacyku Château Magnol rozpocząłem kurs winiarski. Pokoje nie miały numerów – nosiły nazwy szczepów winnej latorośli. Mój, Cabernet Franc, z łóżkiem pod baldachimem i oknem wychodzącym na winnicę, pozostawił w mojej pamięci emocjonalnej uczucie szczególne do tej odmiany. (…) Przez tydzień, codziennie o 9:00, w przeszklonym pawilonie zasiadałem przed malutką umywalką – spłuczką. Przy niej czekało sześć (sześć!!!) kieliszków, elegancko wydrukowana karta degustacyjna z numerami i nazwami kolejno próbowanych win, a na talerzykach bagietka i drobno pokrojony ser. Wymienienie wszystkich jego gatunków zajęłoby większą część tej książki.”
Niedługo po tym „walnięciu” Kondrat zaczął winem handlować i tak jest do dziś. W książce opisuje swoje podróże po świecie, winiarzy i ich posiadłości, są też refleksje o życiu, wszechświecie i całej reszcie. Kondratowe wspomnienia uzupełniają mapki regionów i kolorowe schematy objaśniające np. systemy apelacyjne; na marginesach są notki tłumaczące rozmaite terminy winiarskie.
Niestety, obserwacje autora są tyleż trywialne, co emfatyczne. Kondrat nie ma reporterskiego oka, więc rewelacji w stylu Mariusza Szczygła się po tej książce nie spodziewajcie. Możecie tu za to znaleźć egzaltowane zachwyty nad krajobrazami, czy starymi posiadłościami i w ogóle – „cywilizacją wina”, której nasza „wódczana” nie dorasta do pięt. Pokazują np. Kondratowi we Włoszech piwnice z 1025 r., a ten wzdycha: „no tak, my w tym czasie dopiero od 60 lat byliśmy chrześcijanami, a ci sobie piwnice na wino budowali”. Budzi się w argentyńskiej posiadłości Jeana Bousqueta i widok na Andy za oknem myli z fototapetą. I znów się zachwyca. I zazdrości gospodarzowi, że ów ma tak codziennie. Spotkanie z koniem pełnej krwi angielskiej (Chile) wpędza Kondrata w kompleksy – wydaje mu się, że Kupiec Wenecki (bo tak ma rumak na imię), którego stajnia „przypomina recepcję hotelu Waldorf Astoria” patrzy na niego z politowaniem, a nawet pogardą, jako na przybysza z dzikiego kraju. Wszystko to przywodzi na myśl scenę z Janka Muzykanta: „Nazajutrz powrócili państwo do dworu z Włoch wraz z panną i kawalerem, co się o nią starał. Kawaler mówił: Quel beau pays que l’Italie [Jakże pięknym krajem są Włochy]. – I co to za lud artystów – dodała panna.” Kojarzy mi się to także z jakimś tanim romansem w bizantyjskich dekoracjach. Sam Kondrat zresztą (brawo za autoironię!) w pewnym momencie wyznaje: „Czuję się jak Stefcia Rudecka, bohaterka powieści Heleny Mniszkówny, w dobrach ordynata Michorowskiego.”
To jednak jeszcze jest do zniesienia. Gorzej, że nasza Stefcia, pisząc o ojczyźnie, popada już w kliniczną ojkofobię [nb. termin wymyślony przez filozofa i świetnego winopisarza Rogera Scrutona]. Polska to kraj, gdzie wina nie piją, a za to upadlają się wódą i to ciepłą. Czyżbyśmy mieszkali w dwóch różnych państwach? Czyżby Stefcia nie wiedziała, że od wielu lat spożycie wódki w Polsce systematycznie spada, a rośnie – piwa (przede wszystkim), a także whisky, cydru i – tak, tak! – wina. Daleko nam oczywiście w konsumpcji per capita do Francji, czy choćby Węgier, ale też nietrudno pojąć, dlaczego: kasa, Misiu, kasa! Wino jest tanie tam, gdzie je wytwarzają, poza tym u nas pije je głównie inteligencja – obecnie zaś nauczyciel, bibliotekarz, czy drobny urzędnik zarabia dwa razy mniej niż spawacz. Kropka.
Podobne dywagacje autor snuje nt. historii: „W Polsce nie mamy tradycji winnej. W naszych złotych wiekach, XV i XVI, pojawiają się uprawy winorośli, nieliczne jednak i nieistotne dla utrwalenia w świadomości społecznej. W XVIII wieku Polska jest największym w Europie importerem win tokajskich z Węgier, ale ten import zaspokaja potrzeby garstki wysoko urodzonych Polaków, dla reszty jest niedostępny.”
To wszystko bajki o żelaznym wilku. Wino od zawsze pili też mieszczanie, a nawet studenci, i to w dużych ilościach – publikacji historycznych jest na ten temat co najmniej kilka. Polską kulturę winną, jak zresztą całą gastronomię, zniszczyła dopiero komuna.
Osobny „urok” tej książki to rozmaite potknięcia merytoryczne i językowe. Kondrat nie wie, że kir nie zawiera „owocowego soku na dnie kieliszka, najczęściej z cassis – czarnej porzeczki”, tylko crème de cassis, burgundzki likier z tejże. Jest tu też jakaś tajemnicza „uprawa lisia” zamiast po prostu „winorośl lisia”, bordoska winnica Château Ducru-Beaucaillou zmienia się w Château Ducru-Boucaillout, a Marek Bieńczyk, który szaleje z autorem w Rio, wkłada „kostium ze srebrnych cekinów z czółkami, które miały symbolizować inną przestrzeń galaktyczną.” [chyba również ortograficzną – przyp. ŁK].
Byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie dodał, że w książce trafiają się udane żarty („Smokingi i długie suknie, damy w wieku różnym: od córek na wydaniu po arystokratki, którym udało się uniknąć jakobińskiego szafotu.”), jak również ciekawe anegdoty. Np. o Aloisie Lagederze, który puszcza swym winom Wariacje goldbergowskie Bacha, albo o winnicy Vignamaggio, w której ponoć da Vinci malował Giocondę – córkę ówczesnego właściciela posiadłości.
Poza tym: ta pasja! Może zachwyty i poglądy Kondrata są nieco harcersko-gimnazjalne, ale są to jego zachwyty i jego poglądy – sto razy wolę nawet niedoskonałą, lecz osobistą wypowiedź, niźli zalewające nasz rynek bezosobowe winiarskie bryki, w których jest zawsze to samo. Winne strony czyta się z perwersyjną przyjemnością, przypominającą tę, której doznajemy podczas uroczystego oglądania zdjęć z zagranicznych wojaży, prezentowanych przez egzaltowaną kuzynkę lub leciwego wuja. Niby przewracamy oczami na te wszystkie wielbłądy, piramidy i palmy, a także gadki, że „tam to, panie ho ho, nie to co u nas” – ale w sumie nam się podoba, bo wuj przecież jest taki fajny i tak to wszystko przeżywa!
Marek Kondrat, Winne strony. Opowieść o pasji, która zmieniła świat, Wydawnictwo Znak, Kraków 2015, s. 224